Hotel Victoria,
Santa Marta, 28 czerwca 2010
Erica siedziała na
jednym z foteli w lobby hotelowym. Już niebawem zacznie się mój
teatrzyk, pomyślała patrząc na zegarek. Była trochę
zdenerwowana. Przecież coś mogło nie pójść po myśli. A jeśli
ten cały Martin, teraz mój brat, odkryje, że ja to nie Roxana? Od
razu odrzuciła tą myśl. Musi się udać. Nie ma innej opcji,
pomyślała dodając sobie odwagi. Rozejrzała się dyskretnie. Wiele
miejsc było zajętych. Wśród niektórych osób bez trudu
rozpoznała policjantów w kamuflażu. Spojrzała na recepcję, gdzie
za kontuarem stał wysoki, przystojny mężczyzna. W innym wypadku na
pewno wdała by się z nim w niezobowiązującą rozmowę i próbowała
by go poderwać, ale nie teraz. Teraz była Roxaną, a ona nigdy tak
nie postępowała. Była niewinną, troszkę nieśmiałą osobą i
Erica musiała się przystosować do jej stylu życia. Mam nadzieję,
że jakoś to wszystko przetrwam, pomyślała.
W tej chwili ujrzała
trzech mężczyzn wchodzących do holu i kierujących się w jej
stronę. Dwóch z nich było ubranych w eleganckie garnitury, a ich
twarze zdobiły czarne, przeciwsłoneczne okulary. Trzeci z nich
uśmiechnął się lekko na niej widok. Natychmiast przypomniała
sobie jego twarz. Mężczyzna miał ciemne, krótko ostrzyżone włosy
i szare oczy. To był Martin Romero, brat Roxany, a od teraz jej.
Odpowiedziała mu
promiennym uśmiechem i wstała kiedy do niej podszedł.
– Witaj
siostrzyczko – odrzekł całując ją w policzek i przytulając do
siebie.
Dziewczyna czuła
silny zapach jego wody kolońskiej. W pierwszej chwili mężczyzna
zrobił na niej naprawdę miłe wrażenie. Gdyby wiedziała, nigdy by
nie przypuszczała, że należy do mafii. Nie był ubrany jak
pozostali mężczyźni, tylko bardziej na luzie. Miał na sobie
czarną koszulkę i jeansy, co sprawiało, że wyglądał na dość
miłego i sympatycznego chłopaka. To na pewno dla zmyłki,
stwierdziła w duchu.
– Cześć –
odparła swobodnie, starając się aby jej głos nie drżał ze
zdenerwowania.
– Pięknie
wyglądasz, jak zawsze. – Odsunął się od niej i obejrzał od
stóp do głów. – Jesteś tak opalona, jak czekoladka. –
Roześmiał się.
– Pogoda mi
służyła.
– Opowiesz
wszystko w samolocie. Będziemy mieli mnóstwo czasu. – Objął ją
w pasie i poprowadził w kierunku wyjścia.
W tym czasie, jego
ludzie zabrali bagaże dziewczyny do stojącej na zewnątrz taksówki.
Kiedy Erica wsiadła do samochodu cicho westchnęła. Udało się,
pomyślała. Nic się nie zorientował. Oby inni też nic nie
dostrzegli. Zastanawiała się jak to dalej się potoczy, na razie
szło jej świetnie. Najtrudniejsze zadanie czekało ją kiedy dotrze
do domu. Wtedy pozna całą rodzinę, w tym swojego ojca. Nie wiedząc
czemu bała się tego spotkania. Odwagi, powiedziała do siebie w
myślach.
d
Bogota, Kolumbia,
28 czerwca 2010
Przez całą drogę
z lotniska do domu, Martin nie odzywał się nawet słowem do
siostry. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Ciągle odbierał
jakieś tajemnicze telefony i mówił przyciszonym głosem. Erica
udawała, że przegląda jakieś kolorowe czasopismo, a tak naprawdę
przysłuchiwała się rozmowie. Nic z niej nie zrozumiała, bo
chłopak mówił jakimiś skrótami, a nie pełnymi zdaniami.
Widocznie rozmówca wiedział o co chodzi, pomyślała odkładając
gazetę. Spojrzała za okno. Już blisko, niedługo będę w domu.
Dom! Co to takiego
dom? Dom to bezpieczny azyl. Miejsce gdzie człowiek czuje się
kochany. Erica dawno nie wiedziała co to za pojęcie. Zniknęło
wraz ze śmiercią jej matki, ukochanej przyjaciółki, która przez
te wszystkie lata była dla niej oparciem. A teraz kiedy już jej nie
ma, dziewczyna nie miała domu w duchowym znaczeniu. Była sama i nie
pozwalała się nikomu do siebie zbliżyć. Nie chciała, żeby ktoś
ją zostawił tak jak jej mamę. Francesca de Marco nigdy nie
opowiadała o ojcu. Mówiła, że nie żyje, ale Erica nigdy w to
nie wierzyła. To na pewno jakiś drań, myślała. Zdecydowała
wtedy nigdy już więcej o niego nie pytać.
Samochód gwałtownie
skręcił i to wyrwało Ericę z zadumy. Co za wariat, pomyślała
trzymając się mocno fotela. Jeszcze zeszłabym na zawał. Spojrzała
za okno. Oczy o mało co jej nie wyszły z orbit. Ta dzielnica była
luksusowa. Wokół same kilkupiętrowe wille otoczone mosiężnymi
bramami, broniącymi wejścia niepożądanych gości. Opanowała się
i postanowiła nie przyglądać się zbyt mocno. Przecież Roxana
Romero mieszkała tu niemal od dzieciństwa i doskonale znała te
tereny. Udawała znudzoną i znużoną, ale z ciekawością
przyglądała się domom. Wielokrotnie widywała takie, kiedy
dostawała zlecenie na jego obrobienie. Auto zatrzymało się na
chwilę, więc dziewczyna wyjrzała przez szybę. Zobaczyła w oddali
piękną, ogromną willę w kolorze kości słoniowej. Samochód
ruszył, więc mogła wszystkiemu się przyglądać. Mijali wielkie
drzewa rosnące wokół wybrukowanej alei, którą jechali. Czuła
lekkie wibrowanie pojazdu. W końcu stanęli, a drzwi od jej strony
otworzyły się. Erica pamiętając wszystko czego się nauczyła z
gracją wysiadła z auta. To co zobaczyła wprawiło ją w zachwyt. Z
daleka dom nie wydawał się jej taki duży, dopiero teraz zobaczyła
jego ogrom. To pałac, pomyślała patrząc na wielopiętrową
rezydencję z ogromnymi oknami i balkonami. Chciała przyjrzeć się
dokładniej, ale nie mogła. Będę jeszcze miała okazję!
– Witaj w domu,
siostra!
Martin pojawił się
obok niej i poprowadził ją w kierunku drzwi frontowych, które jak
na zawołanie się otworzyły. Powoli weszli do imponującego holu.
Erica jeszcze nigdy w swoim życiu nie była w takim domu. Wiedziała,
że Lorenzo Romero był bogaty dzięki swoim nielegalnym interesom,
ale nie widziała, że aż tak. Z każdego kąta krzyczały
pieniądze, ogromne pieniądze. Z takiego widoku aż zakręciło jej
się w głowie i upadła by gdyby, nie brat, który ją przytrzymał.
– Co ci jest?
– Nic – odparła,
lekko się do niego uśmiechając. – Jestem zmęczona.
W tej chwili
usłyszała kroki i cichy szelest. Po krętych schodach schodziła
wyjątkowo piękna, rudowłosa kobieta ubrana w jedwabną, zieloną
sukienkę. Ten kolor jeszcze bardziej odzwierciedlał jej wyjątkową
urodę. Erica nigdy jeszcze nie widziała tak pięknej kobiety. Z
jej twarzy emanowało ciepło i serdeczność. To na pewno Adriana,
moja macocha, pomyślała przypominając sobie jej twarz z
fotografii.
– Roxano,
nareszcie jesteś w domu. – Adriana serdecznie uściskała ją na
powitanie. Dziewczyna mimo że nie znała tej kobiety od razu poczuła
do niej sympatię. Jej powitanie nie było udawane i fałszywe. Wręcz
przeciwnie, było ono szczere. Zawód, który dotychczas uprawiała
wymagał znajomości ludzkiej psychiki i wiedziała, że to osoba
życzliwa i miła. Przekonało ją o tym powitanie. Która macocha
przywitałaby tak serdecznie swoją pasierbicę? Adriana puściła
Ericę i przyjrzała się jej uważnie. – Wspaniale wyglądasz w
tej opaleniźnie. Ach, też bym sobie pojechała na takie wakacje –
westchnęła cicho.
– Co stoi na
przeszkodzie? – zapytała Erica z lekkim uśmiechem na twarzy.
– Wiesz przecież,
że nie mogę. Niedługo zbliża się bal charytatywny na rzecz
sierot. Zapomniałaś?
– No tak. –
Erica trzepnęła się w głowę. Musiała wiarygodnie wypaść. –
To przez te wakacje. Wyleciało mi z głowy.
Adriana uśmiechnęła
się serdecznie, wzięła dziewczynę pod rękę i poprowadziła ją
w stroną salonu.
– Bardzo mi
ciebie brakowało, kochanie. Chodź, musisz mi opowiedzieć jak
spędziłaś ten czas.
Dziewczyna na te
miłe słowa poczuła się wspaniale. Teraz już wiedziała, że się
nie pomyliła co do kobiety. To naprawdę bardzo miła osoba,
pomyślała. Tylko co ona robi w takim domu? Gdy miały usiąść na
kanapie obitej śnieżnobiałym płótnem, usłyszeli głośne kroki
za plecami i czyjś władczy ton.
– Nie tak szybko!
Erica szybko się
odwróciła wyswobadzając się z uścisku Adriany. Ujrzała
wysokiego, dość przystojnego mężczyznę o świdrującym wzroku od
którego poczuła ciarki na plecach. To na pewno mój ukochany
tatuś, pomyślała ironicznie. Lorenzo cały czas patrzył na
dziewczynę ze zmarszczonym czołem, na którym pojawiły się dwie
poprzeczne bruzdy.
– Musimy
porozmawiać, czekam w swoim gabinecie! – powiedział lodowatym
tonem, a potem zniknął.
Dziewczyna
wiedziała, że nie ma co się jemu sprzeciwiać. Powiedział to
takim głosem i tonem. Chcąc wczuć się dobrze w swoją rolę
posmutniała, żeby pokazać, że było jej przykro jak ojciec ją
potraktował.
– Wybacz mu. –
Poczuła na swoim ramieniu rękę macochy. – Martwił się jak
tylko pokazałam mu artykuł w gazecie.
Ericę zmroziły jej
słowa, jednak nie dała tego po sobie poznać.
– Jaki artykuł? –
spytała odwracając się do niej.
– Ten o wypadku na
motorówce na morzu, w którym zginęła jakaś młoda nieznana
dziewczyna. To było tam gdzie ty byłaś. Myśleliśmy, że to ty.
Nie odzywałaś się od paru dni i często pływasz na motorówce.
No pięknie,
pomyślała. Jeszcze tego brakowało, żeby sobie pływała na
jakiejś łajbie. Dobrze, że kiedyś się nauczyłam takie coś
prowadzić.
– Słyszałam, że
ktoś zginął, ale nie wiem dokładnie kto. To chyba jakaś
nieodpowiedzialna turystka. Chodziły plotki, że podobno piła
alkohol, a ja jak przecież wiesz nie lubię takich trunków.
– I całe
szczęście! Porozmawiamy później. – Adriana zostawiła ją samą
i weszła po schodach na górę.
Erica rozejrzała
się uważnie, została sama. Zastanawiała się przez chwilę, gdzie
może być gabinet. Odtworzyła w pamięci plan rezydencji i w końcu
podeszła do odpowiednich drzwi. Weszła do środka. Lorenzo siedział
na fotelu niecierpliwie czekając na córkę. Kiedy weszła spojrzał
na nią srogim wzrokiem, ale nic się nie odezwał. Poczekał, aż
dziewczyna usiądzie i dopiero wtedy zabrał głos.
- Dobrze się bawiłaś? - spytał, ale takim tonem, że każdy bałby się odezwać.
Ale nie Erica.
Początkowo się go bała, ale powiedziała sobie w duchu, że nie
powinna okazywać strachu. Nie może wzbudzić niczyich podejrzeń.
Poradzę sobie, w końcu zawsze wychodziłam cało z każdej opresji,
pomyślała.
– Oczywiście,
tatku. Jeszcze ci nie podziękowałam za to, że...
– Nie potrzebuję
twoich podziękowań tylko posłuszeństwa.
Wypowiedział te
słowa z takim chłodem w głosie, że dziewczyna zastanawiała się
czy tak właśnie kochający ojciec traktuje swoją córkę. Zrobiło
jej się żal Roxany, mimo że jej nie znała. Jeżeli on kocha swoją
córkę, to bardzo dziwnie okazuję tą miłość. Chybabym się
pochlastała jakbym miała takiego starego, pomyślała.
– Uzgadnialiśmy,
że będziesz codziennie dzwoniła. To był warunek twojego samotnego
wyjazdu – ciągnął dalej Lorenzo. – Złamałaś zasady!
– Ale tato...
– Cicho, ja teraz
mówię. Wiesz, że nie wolno mi przerywać – skarcił ją i
przeszedł się po pokoju, a potem stanął za krzesłem, na którym
siedziała. Kładąc ręce na poręczy krzesła odrzekł: – Od
dzisiaj koniec z tym. Już ci więcej nie ulegnę. Teraz gdziekolwiek
się udasz będzie zawsze towarzyszył ci ochroniarz. Nigdzie się
bez niego nie ruszysz, czy to jasne?
– Ale... – Erica
chciała zaprotestować. Nie mogła do tego dopuścić. Jak miała
się spotykać z Marcosem albo z Almą, żeby zdawać im relacje.
– To jest moja
ostateczna decyzja, moja panno. – Lorenzo wrócił na swoje
miejsce. – A teraz możesz już iść. – Odprawił ją jednym
ruchem ręki.
Dziewczyna
wiedziała, że powinna powściągnąć się od wzburzenia i wyjść
z pochyloną głową, tak jakby zrobiła to prawdziwa Roxana, ale
natura Erici de Marco wygrała.
– Jak ty mnie
traktujesz? Nie możesz mi tego zrobić! – wybuchnęła. – Mam
prawo sama decydować o sobie.
Lorenzo spojrzał na
nią szeroko otwartymi oczami. Bardzo zdziwiło go zachowanie córki,
która zawsze była cicha, spokojna i uległa. To było całkiem do
niej niepodobne.
– Jak się do mnie
odzywasz? Co się z tobą stało?
– Wydoroślałam
przez ten czas. Nie chcę tak żyć. Nie możesz mnie zamknąć w
złotej klatce! – krzyknęła.
– Zwracaj się do
mnie z szacunkiem. Jestem twoim ojcem nie zapominaj o tym –
odrzekł.
– A ja twoją
córką, a nie własnością. Nie chcę żadnego ochroniarza!
– To dla twojego
dobra i bezpieczeństwa. Skończmy tą dyskusję, bo i tak nic nie
wskórasz. A teraz zostaw mnie samego.
Erica wyszła z
całych sił powstrzymując się, żeby nie trzasnąć drzwiami.
Dopiero teraz zrozumiała, jak głupio postąpiła pozwalając sobie
na wybuch. No nie, pięknie zaczynam, zbeształa się w duchu. Powoli
wchodziła schodami na górę. Nawet nie chciało jej się podziwiać
tych wszystkich obrazów, które wisiały na marmurowych ścianach
przy schodach. Myślała o sytuacji w jakiej się znalazła.
Zamieniłam jedno
więzienie na drugie, tyle że pełne luksusów. I jeszcze jakiś
pajac ma za mną łazić. Wdepnęłam w niezłe gówno!